
Józef Świder urodził się przy ulicy Mazańcowickiej, w parterowym domu z czerwonej cegły, sąsiadującym równolegle - przez tzw. miedzę - z szarożółtym domem rodziny Światłochów. Józef Światłoch wiele lat później był prezesem Chóru im. Stanisława Moniuszki, który mój tata założył. Ale o tym później. Zacznijmy od rodziny Wieczorków, bo takie było panieńskie nazwisko Heleny, matki Józefa Świdra, pierwszego - najstarszego - dziecka spośród pięciorga rodzeństwa. Później urodziły się jeszcze dwie córki: Teresa i Janina, i dwóch synów: Stanisław i Władysław. No dobrze, ale skąd w takim razie wzięło się nazwisko Świder?
To ciekawa historia. Otóż daleko stąd, we wsi Czarna Sędziszowska, przyszedł na świat Jan Świder, późniejszy ojciec kompozytora. Pochodził z biednej, wielodzietnej rodziny. Gdy dorósł, postanowił wspólnie z przyjacielem Antonim Siwcem wyruszyć w poszukiwaniu pracy. Dotarli do Czechowic. A ponieważ mój pradziadek Antoni Wieczorek był stolarzem, przyjął Jana Świdra na naukę zawodu. Helena była najmłodszą córką Anny i Antoniego Wieczorków. Miała dwie siostry i brata. I tak Jan ożenił się z Heleną, a jego kolega Siwiec z najstarszą Anną. Helena i Jan pozostali w Czechowicach, a Siwcowie zamieszkali w Wałbrzychu. Siwcowie mieli troje dzieci, córki Alicję i Lidię oraz syna Czesława, o którym wiem, że został wicedyrektorem tarnobrzeskiego kombinatu siarkowego "Siarkopol". Był także ojcem Marka, znanego polityka lewicy. Lidia natomiast - ukochana kuzynka Józefa Świdra - przyjeżdżała często do Czechowic. Była bardzo uzdolniona humanistycznie. Wyszła za mąż za Władysława Grocholę, zamieszkali w Warszawie, urodziła dwoje dzieci - syna i córkę. Tą córką jest znana dziś pisarka Katarzyna Grochola, zaś wnuczką Lidii, która zmarła w 2008 roku, jest również znana z mediów Dorota Szelągowska. Ciocia Lidka kilkakrotnie odwiedzała później moich rodziców w Katowicach.
Ogromną rolę w życiu mojego ojca odegrał dziadek Antoni Wieczorek. To on z pasją opowiadał wnukowi o cesarzu Franciszku Józefie. Tata właściwie najczęściej mówił nie o rodzicach, tylko o dziadku, który go niesamowicie rozpieszczał. A że był organistą w kościele św. Katarzyny, automatycznie został pierwszym nauczycielem muzyki małego Józka. Tu trzeba wspomnieć o talencie Jana Świdra, ojca Józefa. On także był organistą w kościele św. Katarzyny. Poza tym miał zdolności plastyczne. Tata opowiadał, jak jego ojciec z młodszym synem Stanisławem, utalentowanym plastykiem, rysowali głowę konia, a rodzina oceniała, który rysunek jest ładniejszy. Konkurs plastyczny zakończył się, kiedy wygrał rysunek małego Stasia. Jan potrafił dostrzec i rozwinąć zdolności swoich synów, bo niestety o wykształcenie córek nikt w tamtych czasach nie dbał. Józef Świder w czasie wojny, w 1944 roku, pracował w czechowickiej fabryce kabli, bo tylko tak mógł się uchronić przed wojskiem. Opowiadał, że za zarobione pieniądze sprowadzał z Zachodu różne partytury. Kiedy do Czechowic wkroczyli Rosjanie, zajęli całą mieszkalną część domu. Wieczorkowie i Świdrowie, w tym pięcioro dzieci, musieli się przenieść do piwnicy, gdzie spędzili kilka tygodni.
W 1946 roku Józef Świder rozpoczął naukę w gimnazjum muzycznym w Katowicach. Potem studia muzyczne na trzech kierunkach równocześnie. Ale to już jest wątek katowicki. Wróćmy do Czechowic. Jeszcze jako student założył w Czechowicach chór kościelny, którego późniejszą siedzibą był Miejski Dom Kultury. Istnieje do dzisiaj jako Chór im. Stanisława Moniuszki. Przez kilka lat Świder prowadził go wspólnie z żoną Krystyną, moją mamą, którą poznał w gimnazjum muzycznym. Pasją mamy była dyrygentura chóralna. Był czas, kiedy prowadziła kilka chórów jednocześnie, a ja lubiłam jeździć z nią na próby. Pamiętam, że chór czechowicki miał próby zawsze w środy. Po ślubie moi rodzice mieszkali przez rok w Czechowicach. Warto wspomnieć, że to, że Józef Świder jako kilkunastoletni chłopiec grał na organach - między innymi dzięki dziadkowi Antoniemu i ojcu Janowi, ale też dzięki szczególnie przez Świdra szanowanemu Józefowi Borgiełowi, który był barwną i ważną postacią w czechowickim życiu kulturalnym, a także wieloletnim organistą - ułatwiło rodzinie Świdrów - a wspomnę, że w 1956 roku urodził się ich pierwszy syn, Jan - otrzymać służbowe mieszkanie organisty kościelnego przy kościele garnizonowym w Katowicach.
Pamiętam, że każde wakacje spędzaliśmy ze starszym bratem Janem - bo mam jeszcze młodszego, Marka - w Czechowicach u babci. Dla nas, tzw. miejskich dzieci, to był raj. Dom ze starym strychem, gdzie był pokoik naszego taty z fisharmonią zbudowaną przez pradziadka, na której niegdyś uczył się grać Józef Świder. Ten strych miał wiele zakamarków, świetnych do zabawy. Na podwórku była szopa, a w niej ubikacja i pień z siekierą, służącą do zabijania kur. Z tego powodu bałam się chodzić do ubikacji... Był duży ogród, w którym rosły śliwy, a od frontu domu maleńki ogródek, gdzie babcia hodowała kwiaty. Było też pole z grządkami truskawek, koperkiem, zielonymi ogórkami i ziemniakami. Już nigdy potem mizeria nie pachniała tak jak wówczas w dzieciństwie. No i przede wszystkim była słynna miedza, wiejska droga, po której jeździliśmy na skuterku kuzynki Reni. Przy wjeździe na podwórko babcinego domu rosła stara grusza, pod którą całymi godzinami siedziałam, czekając na przyjazd tatusia. Potem babcia sprzedała dom i pole, i szopę, i ogród. I tak bezpowrotnie skończyły się "nasze" Czechowice. Dzisiaj nic już tam nie przypomina wsi, do której tak chętnie się jeździło.
Tata niewiele mówił o swoim dzieciństwie, natomiast do końca życia był dla mojego syna Andrzeja takim dziadkiem, jakim dla niego był dziadek Antoni. I żałował jedynie, że nigdy nie pokazał wnukowi stawu przy kościele św. Katarzyny, gdzie jako dziecko, zawsze w maju, zachwycał się kumkaniem żab.