Wiadomości
- 26 grudnia 2006
- wyświetleń: 2585
Życie cudem podarowane
Nie miał prawa przeżyć. Gdyby rzeczowo ocenić jego szanse, to wyszłoby zero. A jeśli jednak przetrwał, to znaczy, że był w tym jakiś cel. Tylko jaki? Trudno się żyje po cudownym ocaleniu, bo człowiek częściej niż przedtem szuka sensu w tym, że jest. Może czuć się nieswojo w zwykłym życiu.
Andrzej Mizera kierował sekcją Ochotniczej Straży Pożarnej z Komorowic Śląskich. Podczas gaszenia ognia w największej katastrofie chemicznej w Polsce znalazł się w centrum pożaru. Płonęła rafineria w Czechowicach-Dziedzicach. Od tego czasu minęło 35 lat i w kraju dotąd nie zdarzyła się większa katastrofa chemiczna. Zginęło 37 strażaków, ponad sto osób zostało ciężko poparzonych, spaliło się 30 wozów strażackich. Andrzej Mizera dopóki mógł, pamiętał każdą chwilę. Ale to były straszne wizje.
- Niby wyszedł z tego cały, nawet nie za mocno poparzony, ale zapłacił swoją cenę. Wspomnienia go bardzo męczyły. Teraz nie pamięta już niczego - mówi jego żona Irena. Zajmuje się nim jak dzieckiem, a przecież zawsze był silny, wytrzymały, w świetnej kondycji. Kiedy wyjeżdżał do tej akcji, nie miała złych przeczuć. On też był pełen zapału. Do katastrofy ściągano wszystkich, każdego ochotnika z najmniejszej wsi, także dziewczęta, którym podobało się gaszenie pożarów.
Gdy wyjechał jako szef sekcji, została w domu z małymi dziećmi. Zaczęła się już bać, bo blask łun docierał aż do ich domu, dziesięć kilometrów od rafinerii.
- Pojechał też nasz sąsiad, przystojny chłopak, miał wtedy 18 lat. Gdy nastąpił wybuch zbiornika, nie zdążył przeskoczyć przez ogrodzenie, został zbyt długo. Zapalił się. Przeżył, ale był straszliwie poparzony, zeszpecony do końca życia. Młodo zmarł - wspomina Irena.
Jej mąż tej nocy ocalał cudem. Płonąca ropa osiągała temperaturę tysiąca stopni. W jednej chwili zdążył przeskoczyć przez wysoki płot z kolczastym drutem. Andrzej Mizera wrócił nad ranem do domu. Mówił tylko, że jest tam jedno wielkie piekło na ziemi. Palą się ludzie, kobiety, koledzy. Słyszała, że jeżdżą karetki, wyją syreny. Nie zdążył ochłonąć, gdy wezwano go po raz drugi. Miał złożyć nową sekcję, zabrać kogo się da i znowu jechać do akcji.
- Boże mój, pojechał. Gdy wrócił, nie był już taki sam. Wciąż to widział. Zastanawiał się, jak to się stało, że on żyje, a inni nie. Czy sprawiło to szczęście, czy może doświadczenie. Czy mógł coś więcej zrobić jako szef, ale właściwie co? To był dziki żywioł - wyznaje żona.
Rafineria nie była przygotowana do takiego wypadku. Komendant powiatowy straży pożarnej w Bielsku wcześniej nie podpisał protokołu kontrolnego, bo wiedział, jakie są zaniedbania. Rury do tłoczenia wody i piany były zepsute, brakowało planów awaryjnych. Urządzenia gaśnicze sprowadzono co prawda ze Szwecji, ale kiedy Szwedzi nalegali, że sami je zainstalują - odmówiono. Podejrzewano, że chcą szpiegować. Dlatego instalacje nie działały.
Młody sąsiad Tadek długo walczył o życie w szpitalu, jego koledzy zginęli. Andrzej Mizera starał się odtąd, żeby mu nikt nie wypomniał szczęśliwego ocalenia. Rzucił się wir pracy społecznej. Działał, organizował, pomagał, jak mógł. Nikomu nie odmawiał wsparcia. Był znanym społecznikiem. - Wszystko dla innych, żeby nie zmarnować ani chwili - uśmiecha się żona.
Nie spłonął wtedy w pożarze, ale spalił się wewnętrznie. Nie zapomniał piekła w rafinerii. Żeby wydrzeć z pamięci tamte sceny, musiał stracić całą pamięć.
Więcej czytaj w Dzienniku Zachodnim.
Andrzej Mizera kierował sekcją Ochotniczej Straży Pożarnej z Komorowic Śląskich. Podczas gaszenia ognia w największej katastrofie chemicznej w Polsce znalazł się w centrum pożaru. Płonęła rafineria w Czechowicach-Dziedzicach. Od tego czasu minęło 35 lat i w kraju dotąd nie zdarzyła się większa katastrofa chemiczna. Zginęło 37 strażaków, ponad sto osób zostało ciężko poparzonych, spaliło się 30 wozów strażackich. Andrzej Mizera dopóki mógł, pamiętał każdą chwilę. Ale to były straszne wizje.
- Niby wyszedł z tego cały, nawet nie za mocno poparzony, ale zapłacił swoją cenę. Wspomnienia go bardzo męczyły. Teraz nie pamięta już niczego - mówi jego żona Irena. Zajmuje się nim jak dzieckiem, a przecież zawsze był silny, wytrzymały, w świetnej kondycji. Kiedy wyjeżdżał do tej akcji, nie miała złych przeczuć. On też był pełen zapału. Do katastrofy ściągano wszystkich, każdego ochotnika z najmniejszej wsi, także dziewczęta, którym podobało się gaszenie pożarów.
Gdy wyjechał jako szef sekcji, została w domu z małymi dziećmi. Zaczęła się już bać, bo blask łun docierał aż do ich domu, dziesięć kilometrów od rafinerii.
- Pojechał też nasz sąsiad, przystojny chłopak, miał wtedy 18 lat. Gdy nastąpił wybuch zbiornika, nie zdążył przeskoczyć przez ogrodzenie, został zbyt długo. Zapalił się. Przeżył, ale był straszliwie poparzony, zeszpecony do końca życia. Młodo zmarł - wspomina Irena.
Jej mąż tej nocy ocalał cudem. Płonąca ropa osiągała temperaturę tysiąca stopni. W jednej chwili zdążył przeskoczyć przez wysoki płot z kolczastym drutem. Andrzej Mizera wrócił nad ranem do domu. Mówił tylko, że jest tam jedno wielkie piekło na ziemi. Palą się ludzie, kobiety, koledzy. Słyszała, że jeżdżą karetki, wyją syreny. Nie zdążył ochłonąć, gdy wezwano go po raz drugi. Miał złożyć nową sekcję, zabrać kogo się da i znowu jechać do akcji.
- Boże mój, pojechał. Gdy wrócił, nie był już taki sam. Wciąż to widział. Zastanawiał się, jak to się stało, że on żyje, a inni nie. Czy sprawiło to szczęście, czy może doświadczenie. Czy mógł coś więcej zrobić jako szef, ale właściwie co? To był dziki żywioł - wyznaje żona.
Rafineria nie była przygotowana do takiego wypadku. Komendant powiatowy straży pożarnej w Bielsku wcześniej nie podpisał protokołu kontrolnego, bo wiedział, jakie są zaniedbania. Rury do tłoczenia wody i piany były zepsute, brakowało planów awaryjnych. Urządzenia gaśnicze sprowadzono co prawda ze Szwecji, ale kiedy Szwedzi nalegali, że sami je zainstalują - odmówiono. Podejrzewano, że chcą szpiegować. Dlatego instalacje nie działały.
Młody sąsiad Tadek długo walczył o życie w szpitalu, jego koledzy zginęli. Andrzej Mizera starał się odtąd, żeby mu nikt nie wypomniał szczęśliwego ocalenia. Rzucił się wir pracy społecznej. Działał, organizował, pomagał, jak mógł. Nikomu nie odmawiał wsparcia. Był znanym społecznikiem. - Wszystko dla innych, żeby nie zmarnować ani chwili - uśmiecha się żona.
Nie spłonął wtedy w pożarze, ale spalił się wewnętrznie. Nie zapomniał piekła w rafinerii. Żeby wydrzeć z pamięci tamte sceny, musiał stracić całą pamięć.
Więcej czytaj w Dzienniku Zachodnim.
Komentarze
Zgodnie z Rozporządzeniem Ogólnym o Ochronie Danych Osobowych (RODO) na portalu czecho.pl zaktualizowana została Polityka Prywatności. Zachęcamy do zapoznania się z dokumentem.